Zaczyna się kolejny etap rajfurzenia o euro w Polsce – ocena wg Roberta Gwiazdowskiego.

Jego zwolennicy napisali nawet list do premiera  Morawieckiego w tej sprawie. Więc ja tradycyjnie wrzucę swoje „trzy grosze” – jak to od 2004 roku czynię. Bogactwo narodów nie zależy bowiem od koloru farby, którą zadrukowany jest papier będący w danym kraju oficjalnym środkiem płatniczym.

W Intrygującym pieniądzu Milton Friedman pisał: „pieniądz nie jest przedmiotem konsumpcji, ale stanowi tymczasowe ucieleśnienie siły nabywczej, które może zostać spożytkowane do zakupu innych dóbr i usług… Jest także zasłoną, za którą kryją się prawdziwe siły przesądzające o bogactwie narodu, takie jak: możliwości jego obywateli, ich pracowitość i pomysłowość, zasoby jakimi dysponują, sposoby ich politycznego i ekonomicznego zorganizowania…” Całkowitą rację miał bowiem Adam Smith pisząc, że: „…nie pieniądz ale tylko reprezentowane przezeń dobra stanowią dochód jednostki albo społeczeństwa.” Nie pieniądz, ale myśl ludzka, inicjatywa i przedsiębiorczość są podstawą bogactwa narodów.

Euro nie jest wartością samą w sobie. Nie było euro a była Europa i był wspólny rynek. Euro było projektem bardziej politycznym niż ekonomicznym, wygenerowało więc problemy ekonomiczne, które przekładają się zwrotnie na polityczne. Upadek komunizmu wywołał próżnię polityczną. Żyjąca w cieniu konfliktu sowiecko-amerykańskiego Europa Zachodnia stanęła przed trzema dylematami: co dalej z podzielonymi Niemcami, co dalej z Europą Wschodnią i co dalej z przywództwem amerykańskim? Francja i Wielka Brytania próbowały do zjednoczenia Niemiec nie dopuścić. „Tak lubię Niemcy że niech lepiej pozostaną dwa państwa”, miała powiedzieć premier Thatcher” Gdy jednak razem z prezydentem Mitterandem nie przekonali Sekretarza Gorbaczowa, żeby to on nie zgodził się na zjednoczenie, postanowiono wprząc Niemcy do europejskiego rydwanu. Mitterand zgodę na zjednoczenie Niemiec uwarunkował zgodą Kanclerza Kohla na „zjednoczenie” waluty.  Porzucenie własnej marki – chluby cudu gospodarczego – miało być kotwicą Niemiec w EU i rękojmią przed recydywą historycznego awanturnictwa. W perspektywie wspólną walutę miały przyjąć kolejne państwa przystępujące do Unii Europejskiej. „Niemiaszki” mając najlepsze doświadczenie w budowaniu stabilnego pieniądza i przewidując, słusznie, jej przyszłe możliwe kłopoty, próbowali początkowo zapewnić jej jakąś solidniejszą podstawę. Dlatego domagali się swoistego „paktu fiskalnego” już wówczas. Ale polityka i tym razem wzięła górę nad ekonomią. Gdy w 1991 roku dobiegały końca prace nad konstrukcją euro, kilka republik jugosłowiańskich zdecydowało się ogłosić niepodległość. Stany Zjednoczone obawiały się politycznych konsekwencji takiego rozwoju sytuacji. W czerwcu sekretarz stanu James Baker spotkał się w Belgradzie z przedstawicielami rządu federalnego i prezydentami republik: Miloszeviciem (Serbia), Tudźmanem (Chorwacja), Kuczanem (Słowenia), Izetbegoviciem (Bośnia), Bulatoviciem (Czarnogóra) i Gligorowem (Macedonia). Apelował, aby Tudźman i Kuczan powstrzymali się od ogłaszania niepodległości, co jednak nie poskutkowało. Serbia potępiła secesję i wkrótce doszło do walk armii jugosłowiańskiej (zdominowanej przez Serbów) i serbskich ochotników z oddziałami chorwackimi i słoweńskimi. We wrześniu niepodległość ogłosiła Macedonia. Wielka Brytania, Francja i Grecja obiecały Amerykanom, że nie uznają niepodległości żadnej z republik jugosłowiańskich. Jednak poddały się presji Niemiec, które zmieniły zdanie w tej kwestii. Niemcy doszli do wniosku, że największe korzyści z utrzymywania jedności Jugosławii odniesie Serbia, z którą, historycznie nie mieli dobrych relacji. Dlatego zrezygnowali z żądania, aby unii monetarnej towarzyszyła unia fiskalna, w zamian za co uzyskali zgodę na uznanie niepodległości Chorwacji i Słowenii.

Euro miało też inną polityczną rolę – antyamerykańską. Kanclerza Kohla i prezydenta Mitteranda łączyła niechęć do hegemonii amerykańskiej. Wraz z zejściem ze sceny historii Związku Sowieckiego amerykański parasol wojskowy przestawał być im potrzebny a monopol drukowania dolara jako rezerwowej waluty świata zaczynał wręcz przeszkadzać w rywalizacji gospodarczej. Zwłaszcza, że Europejczycy – głównie Francuzi – czuli się, i słusznie, oszukani przez Amerykanów po zerwaniu przez nich w 1971 roku zobowiązań wynikający z traktatu w Bretton Woods, kiedy to Stany Zjednoczone odmówiły wymiany dolarów znajdujących się w posiadaniu rządów innych państw na złoto.

Plan Kohla i Mitteranda przewidywał stworzenie euro-armii zastępującej powoli Amerykanów w Europie i wspólnej waluty zastępującej dolara w wymianie międzynarodowej. O ile pomysł euro-armii upadł stosunkowo wcześnie, ujawniając europejską niemoc w wojnie na Bałkanach, to projekt euro doczekał się realizacji. Debiut euro jako jednostki walutowej zastępującej dawne ECU (european currency unit) miał miejsce w 1999 roku. W trzy lata później euro weszło do obiegu monetarnego. Unia Europejska miała wówczas plan własnego rozwoju, dzięki któremu w ciągu dekady miała rozwijać się szybciej niż Stany Zjednoczone. Była to tak zwana Strategia Lizbońska. Opiera się na założeniu, że gospodarka krajów europejskich wykorzysta do maksimum innowacyjność opartą na badaniach naukowych, zwłaszcza w nowoczesnych dziedzinach wiedzy. Zdefiniowano następujące cele do 2010 roku:

  • inwestycje na badania i rozwój (R&D) wzrosną do 3% PKB,
  • zredukowana zostanie biurokracja i utrudnienia dla przedsiębiorczości,
  • nastąpi wzrost zatrudnienia do 70% dla mężczyzn i 60% dla kobiet.

Ale już w 2004 roku specjalny zespół na czele z byłym premierem Holandii Wimem Kokiem opracował raport, z którego wynikało, że nic z tego, co zaplanowano, nie wyjdzie, bo w ciągu 4 lat różnica między Unią a Stanami nie zmniejszyła się, a wręcz powiększyła. W raporcie Koka jako główne przyczyny porażki wskazano „zbyt obszerny program, słabą koordynację, sprzeczne cele” oraz brak politycznej determinacji ze strony Państw Członkowskich.  Po publikacji raportu Koka, Rada Europejska potwierdziła, że cele Strategii pozostają w mocy zaś kierownictwo Unii Europejskiej mówiło o tzw. ponownym odpaleniu (ang. relaunch) strategii lizbońskiej. Ale deklaracje te były czcze. Strategię Lizbońską zastąpił dokument: „Europa 2020 – strategia na rzecz inteligentnego i zrównoważonego rozwoju sprzyjającego włączeniu społecznemu” zawierający nowy, długookresowy program rozwoju społeczno-gospodarczego Unii Europejskiej na lata 2010-2020. Został on zatwierdzony przez Radę Europejską 17 czerwca 2010 roku. Nie było już w nim mowy o ograniczaniu biurokracji i ułatwieniach dla przedsiębiorczości. A „liberalizacja” rynków skończyła się na jednym: finansowym. Unia postawiła na pieniądz i kredyt, jako podstawę szybkiego rozwoju. Postanowiła uciec przed problemami dostrzeżonymi w poprzedniej dekadzie, rozwiązaniu których miała służyć realizacja pierwotnej wersji Strategii Lizbońskiej. Skoro rozwiązać się ich nie udało spróbowano je „zatopić” w morzu pieniędzy. Zauroczenie nową walutą przypominało do złudzenia euforię narkomana.

Tymczasem w walutę tę wbudowany był mechanizm tykającej bomby zegarowej. A jej zwolennicy dostrzegali tylko sam cyferblat zegara – tańsze finansowanie długu zaciąganego przez rządy. Dzięki euro miała nastąpić eksplozja aktywności gospodarczej, zasilanej kapitałem swobodnie krążącym przez granice.

Milton Friedman dawał euro dziesięć lat. Praktyk – były wspólnik Georga Sorosa w Quantum Fund – Jim Rogers, prorokował, że euro zniknie w ciągu 15-20 lat. Euro zamiast wyrównywać produktywność państw, euro spowodowało pogłębienie różnic na korzyść Niemiec. Zamiast szybszego rozwoju gospodarczego państw strefy euro mieliśmy jego spowolnienie. W poprzedniej dekadzie osiągnął powojenne minimum – średnie roczne tempo wzrostu wyniosło 1,1%. Jest to o połowę mniej niż w dekadzie poprzedzającej wprowadzenie euro.

Powód jest dość prozaiczny – dostrzegają go nawet ekonomiści, których o sympatie rynkowe trudno posądzić. Zdaniem Josepha Stiglitza unia walutowa ma sens na obszarach o podobnym potencjale gospodarczym i podobnym przebiegu cykli koniunkturalnych. Ergo – na obszarach znacznie różniących się potencjałem gospodarczym znajdujących się na różnych etapach cyklu nie ma ona sensu.

Większość analiz sprzed 2010 roku wskazywała, że w okresie funkcjonowania systemu ERM i przygotowania do stworzenia strefy euro stopień zsynchronizowania cykli koniunkturalnych wzrósł i nastąpiła konwergencja cykli realnych przyszłych państw członkowskich. Ale w samej strefie euro brak było jednoznacznego efektu konwergencja cykli realnych. Nastąpił z jednej strony wzrost lub stabilność synchronizacji cyklicznej państw „rdzenia”, a z drugiej konwergencja (w Grecji Hiszpanii, Irlandii) oraz dekonwergencja (w Portugalia) państw peryferyjnych i „rdzenia”. Po 2010 roku okazało się, że papier, na którym sporządzano te analizy był wyjątkowo cierpliwy. Na przykład konwergencja Grecji miała rzekomo nastąpić poprzez: „proces pogłębiania finansowego”, oraz „korzyści dla sektora turystycznego i floty morskiej, wynikające z przyjęcia waluty międzynarodowej” i „reformy przeprowadzone przed wejściem do strefy euro”!!! Te „reformy” to zrobił Goldman Sachs manipulując danymi, „korzyści dla floty morskiej” wynikały z faktu, że banki niemieckie udzieliły Grekom kredytów na zakup niemieckich U-botów.

Najbardziej zdumiewa jednak stanowisko Narodowego Banku Polskiego, który od 2004 roku prowadził krucjatę na rzecz promowania wprowadzenia w Polsce euro, choć zgodnie z art. 227 Konstytucji „Narodowy Bank Polski odpowiada za wartość polskiego pieniądza”. Jeszcze bardziej zdumiewająca była jednak argumentacja za szybkim wprowadzeniem w Polsce euro. Podobno „wprowadzenie wspólnej waluty wraz z towarzyszącą mu eliminacją ryzyka kursowego i kosztów transakcyjnych będzie prowadzić do lepszej porównywalności cen oraz wzrostu konkurencji na rynku dóbr i usług…. Wzrost konkurencji przyczyni się do lepszej alokacji pracy i kapitału oraz zwiększy presję na efektywne wykorzystanie dostępnych zasobów, co spowoduje wzrost wydajności czynników wytwórczych.” Jednak między zdaniem pierwszy i drugim nie zachodzi logiczna relacja wynikania. Za to w kolejnym zdaniu swojego raportu NBP stwierdził: „Członkostwo w unii walutowej oznacza rezygnację z niezależnej polityki stopy procentowej oraz płynnego kursu walutowego. Nie będą wiec one mogły służyć do łagodzenia wahań koniunktury gospodarczej w sytuacji pojawienia się wstrząsów asymetrycznych, czyli takich, które wywierają zróżnicowany wpływ na gospodarki Polski i strefy euro.” No właśnie… Doświadcza tego Grecja.

Przecież główny nurt współczesnej ekonomii uparcie utrzymuje, że gospodarka rozwija się dzięki popytowi kreowanemu za sprawą odpowiedniej polityki monetarnej i inwestycji państwowych. Podstawowym instrumentem polityki monetarnej są stopy procentowe. Za sprawą swojej wiedzy tajemnej bankierzy wiedzą kiedy stopy obniżać a kiedy podwyższać i o ile. I to jest podobno bardzo ważne. Bo można w ten sposób gospodarkę „ożywić” (obniżając stopy), albo „schłodzić” (podwyższając stopy). Zależy to od stanu gospodarki. Skoro jednak stopy są takie ważne, i skoro ich zmiana o 0,25% może gospodarkę rozgrzewać lub schładzać, to jak, do cholery, uśrednić stopy procentowe, żeby jedna była dobra i dla Niemiec i dla Grecji? Jest wiele powodów, dla których gospodarki Polski i „Starej Unii” mogą rozwijać się „w sposób zróżnicowany” – czyli inaczej. Jeżeli więc polityka pieniężna jest taka ważna, to zastosowanie takich samych rozwiązań dla dwóch różnych sytuacji, może nie być właściwe. Jak płyną dwie łódki, jedna za drugą, to jak sternik tej drugiej będzie wykonywał takie same manewry, jak sternik tej pierwszej, druga łódka nigdy nie dogoni pierwszej!

Zdaniem NBP wprowadzenie euro miało przyspieszyć rozwój gospodarczy o około 0,4% rocznie (!!!) Jaka precyzja: nie 0,5% (żeby było „okrągło) ani – powiedzmy – 0,35%. Tylko akurat 0,4%. Tymczasem zaraz po wprowadzeniu euro kraje Eurolandu odnotowały niższy wzrost PKB (1,4%) niż w Wielkiej Brytanii (3%) w której euro nie wprowadzono. Średni  poziom bezrobocia w Eurolandzie (szczególnie wysoki jego wzrost nastąpił we Francji i Niemczech) był dwukrotnie wyższy w porównaniu z UK. A wszystko to mimo, iż we Francji, RFN, Włoszech, Holandii i Grecji nastąpiło przekroczenie dopuszczalnych kryteriów fiskalnych.

Miało też nastąpić zwiększenie bezpieczeństwa ekonomicznego. Nie wzięto tylko pod uwagę, że żeby zwiększyć bezpieczeństwo, trzeba zmniejszyć prędkość – argument ten był więc sprzeczny z argumentem zakładającym że nastąpi przyspieszenie

Trzeci argument NBP za szybkim wprowadzeniem euro był taki, że „wyeliminowane zostaną problemy budżetowe”!!! Jak on brzmi z dzisiejszej perspektywy?

Po czwarte miały zostać „wyeliminowane” różnice kursowe. Tak jakbyśmy prowadzili wymianę tylko ze strefą euro. A z GB, USA, Chinami, Japonią, Rosją, Brazylią? Owszem największy wolumen wymiany handlowej odnotowujemy z Niemcami, ale co mają powiedzieć Norwegowie, czy Szwajcarzy? Nie mówić już o takiej prozaicznej okoliczności, że to właśnie płynny kurs złotego spowodował, że w 2009 roku zwiększył się eksport, dzięki czemu odnotowaliśmy jako jedyni w Europie wzrost gospodarczy. Płynne kursy pomagały też polskim przedsiębiorcom w akwizycjach na rynku brytyjskim i niemieckim.

Po piąte zachwalano, że wyeliminowane zostaną problemy z kredytami walutowymi. Tymczasem większość kredytów hipotecznych rodzących takie emocje była we frankach a nie w euro!

Był jeszcze argument, że „przedsiębiorcy nie będą musieli ciągle przeliczać i że wygodniej będzie podróżować”.

Najzabawniejsze było zaś to, że z przykład korzyści jakie płyną z przyjęcia euro podawano… Grecję. Od 2010 roku z lubością przypominam ten argument.

Tak naprawdę za wprowadzeniem euro przemawiało tylko obniżenie kosztów transakcyjnych. Ale tylko dlatego nie warto było ponosić kosztów i ryzyka.

To był jednak rok 2004. Nie wszyscy ekonomiści czytali Bastiata, by wiedzieć, że nie wolno patrzeć tylko na to co widać i  trzeba próbować dostrzec to, czego nie widać.  Ale w roku 2011 już było widać a mimo to profesor Marek Belka, ówczesny prezes NBP w rozmowie z PAP ogłosił, że, musimy zrezygnować z części suwerenności aby ratować euro.

Przyłączył się do inicjatywy kilku byłych premierów, w tym Niemiec Gerharda Schroedera, Belgii Guy Verhofstadta czy Hiszpanii Felipe Gonzalesa, a także Wielkiej Brytanii Tony Blaira, byłego szefa Komisji Europejskiej Jacquesa Delorsa oraz ekonomistów takich jak Nouriel Roubini i Robert Mundell. Kłopot w tym, że wymienieni byli wówczas BYŁYMI premierami, czy szefami różnych instytucji, albo zwykłymi ekonomistami. A Pan profesor Belka nie był zwykłym ekonomistą tylko aktualnym Prezesem. Narodowego Banku Polskiego. Sprawy, które komentował dotyczące suwerenności nie wchodziły w zakres jego kompetencji, a z kolei te, które wchodziły w ten zakres, wymagały powstrzymywania się od komentowania spraw, które nie wchodziły. Co Pan Prezes miał na myśli głosząc, że „jak ktoś po cichu albo otwarcie trzyma kciuki za rozpadem euro, tej „znienawidzonej” przez eurosceptyków waluty, to wystawia na szwank cały dorobek Polski ostatnich 20 lat”? Po pierwsze, 20 lat temu nikomu się nawet nie śniła wspólna waluta. Po drugie, nadal jej nie mamy, a funkcjonujemy. Owszem, złoty jest podatny na spekulacje. Podobnie jak frank, jen, real, czy… euro. Po trzecie, tak zwani „eurosceptycy” nie byli wcale sceptykami wobec idei wspólnego rynku, tylko wobec idei wspólnego pieniądza. Wspólny rynek może funkcjonować bez wspólnego ministra finansów, ujednoliconych podatków, czy wspólnej waluty. A nawet może funkcjonować bez nich lepiej.

Pan Prezes Belka stwierdził, że „taki minister i tak by nas, czyli Polski nie dotknął, bo my sami ze względu na nasze ograniczenie konstytucyjne prowadzimy niezmiernie odpowiedzialną politykę budżetową w porównaniu do innych krajów na zachodzie Europy. Dlaczego więc mamy być przeciwni temu, żeby na Zachodzie sobie tworzyli wspólnego ministra finansów i wspólne zarządzanie długiem”? Nie mam nic przeciwko temu, żeby sobie „na Zachodzie” stworzyli wspólnego ministra finansów. Po co nam  ten sam?

Rozumiem, że panu profesorowi mogło być nie w smak, że nie należał do tych, którzy czytali Bastiata i przewidywali, co się stać z euro może. Ale mimo to nie powinien z fotela prezesa banku odpowiedzialnego za złotówkę, przehandlowywać suwerenność całego kraju w zamian za możliwość wymiany tej złotówki na euro, drukowane w tysiącach ton – bo chyba kategoria wagowa stała się właściwsza od wartościowej – przez EBC. Później profesor Belka zmienił zdanie co do euro. W jednym z wywiadów powiedział, że „euro jest jedną z przyczyn kryzysu w Unii Europejskiej. Wymuszało integrację, co spotyka się z bardzo szerokim oporem społecznym. Wspólna waluta musi zejść na drugi plan”.

Teraz zmienia je znowu i podpisał wspomniany list do premiera Morawieckiego  sprawie euro. Konsekwentni za to są inni jego sygnatariusze. Wystąpili oni w obronie euro już w 2012 roku, gdy Biuro Prasowe Ministerstwa Finansów wydało komunikat, że „zachodzące w Unii Europejskiej zmiany w zakresie ładu instytucjonalnego i zasad zarządzania gospodarczego, dotyczące w szczególności strefy euro, nie pozostały bez wpływu na zawarte w Narodowym Planie Wprowadzenie Euro rozstrzygnięcia, w szczególności w zakresie dostosowań prawnych. W związku z powyższym pełnomocnik rządu zdecydował o wstrzymaniu dalszych prac nad dokumentem, do momentu, gdy możliwe będzie jego uzupełnienie o implikacje tych zmian dla procesu dostosowań do wprowadzenia euro w Polsce”.

Pan profesor Zbigniew Czachór a chwilę po nim pani Henryka Bochniarz oświadczyli, że Polska musi szybko wejść do strefy euro. Ja nie wiem co Polska „musi” – nie znam się na polityce. Ale wiem, czego robić nie powinna. Otóż nie powinna spieszyć się do strefy euro. Co ciekawe, pani Bochniarz w jednym zdaniu przyznawała, że „wciąż brakuje pełnej analizy korzyści i strat wiążących się z akcesją do strefy euro”, a w drugim zaklinała, że „Polska nie może pozostać poza tym obszarem pogłębionej współpracy i musi być włączona w projektowanie nowych instytucji europejskich”. Więc tak: „musimy” skakać na główkę, choć nie wiemy ile jest wody i co jest na dnie.  Trochę to dziwne, zwłaszcza w obliczu sytuacji, że, jak pisała pani Bochniarz, „Polska nie spełnia wszystkich kryteriów z Maastricht niezbędnych do udziału w tej strefie”. Ale dodawała, że „w tej chwili większość krajów korzystających ze wspólnej waluty ich nie spełnia, więc może to być okazja, by je renegocjować i zmienić.” To może przypomnijmy dlaczego mieliśmy przystąpić do strefy euro kiedyś? No bo właśnie  musielibyśmy spełnić „kryteria z Maastricht” – co zwolennicy euro uznawali za ważne. Ja też tak uważałem, ale przecież mogliśmy je próbować spełnić mając nadal złotego. Nie chodziło więc o to „by złapać króliczka, ale by gonić go”. A okazało się, że euro ma jakiś inny walor niż „spełnianie kryteriów z Maastricht”. Nie wiadomo tylko jaki bo przecież… „wciąż brakuje pełnej analizy…”

Zdaniem profesora Czachóra możliwe jest, że „dojdzie do separacji strefy euro od reszty UE w związku z planem tworzenia faktycznej, to znaczy jedynej i prawdziwej unii gospodarczej i walutowej”. No proszę! A czym była Europejska Wspólnota Gospodarcza? To, że nie była „unią walutową” – wiemy. Ale czy nie była aby unią gospodarczą?

Pan profesor konstatował, że kryzysowe perturbacje mają w Unii charakter pełzający. „Jeden nierozwiązany problem nakłada się na drugi. W ten sposób kryzys nabiera permanentnego charakteru.” No właśnie! Jacek Fedorowicz naśmiewając się w stanie wojennym z „przejściowego kryzysu” mówił, że jest „przejściowy” bo przechodzi z ojca na syna.

Po rosyjskiej inwazji na Krym pojawił się jeden argument do zweryfikowania w debacie nad euro: jak by się ono zachowywało, gdyby nastąpiła podobna inwazja na kraj w którym ono obowiązuje i czy zagrożenie dla niemieckiej gospodarki mogłoby być na tyle duże, by zmusić  Niemcy do czynnego przeciwstawienia się takiej inwazji – pod warunkiem oczywiście, że Niemcy mają w ogóle potencjał polityczny i militarny do takiego przeciwstawienia się. Oczywiście analiz nikt nie zrobił. Trwa zaklinanie bo przecież w traktacie akcesyjnym zobowiązaliśmy się do przyjęcia euro, a Polska zawsze dotrzymuje zobowiązań.  Więc przypomnę, że, po pierwsze, nie określono żadnej daty naszego przystąpienia do strefy euro, a po drugie, po zmianach zasad jej funkcjonowania z formalno-prawnego punktu widzenia to nasze zobowiązanie przestało mieć charakter nawet tak lekko wiążący.

A jak Unia tak bardzo chce mieć wspólną i stabilną walutę to proszę bardzo… złoto.

http://wei.org.pl/blogi-wpis/run,rajfurzenie-euro,page,1,article,2923.html